Kilka dni wcześniej skończył się rok szkolny. Miałam czternaście lat i za sobą pierwszą klasę liceum ogólnokształcącego nr 5 w Poznaniu. Pierwsze dni wakacji poświęcone były przede wszystkim wypoczynkowi. Tatuch poszedł do pracy, Mama krzątała się po kuchni, obie z Leną spałyśmy jeszcze w najlepsze. Niewyraźnie pamiętam rozmowę Mamy z listonoszką, która przyniosła jakąś przesyłkę.
– Byłabym wcześniej, ale przeszkodził ten strajk u „Ceglorza”… (Fabryka Wagonów im. Hipolita Cegielskiego)
– Jaki strajk?
Właśnie listonoszka opowiedziała oniemiałej z przerażanie Mamie, że fabryka stoi, robotnicy wyszli na ulicę i maszerują w stronę targów. Mama natychmiast praktycznie oceniła sytuację. W kredensie mizerne „zapasy”, koniec miesiąca i ani kawałka chleba. Energicznie ponaglone ubierałyśmy się nerwowo i wyruszyłyśmy w miasto według wyznaczonego przez Mamę planu.
Moim zadaniem bojowym było przyniesienie jak największej ilości chleba. Stanęłam w długiej kolejce na rogu Chwiałkowskiego i Gwardii Ludowej (Wierzbięcice) przy piekarni Zendeckiego. Atmosfera wśród kolejkowiczów była nerwowa. Tłum przejętych gospodyń domowych, oglądających się niepewnie, wyrwane ze snu dzieciaki w kraciastych koszulach, niektórzy w beretkach – wszyscy dreptali w miejscu (chleba jeszcze nie było), wszyscy patrzyli dookoła, w stronę Rynku Wildeckiego.
Czasem Wierzbięcicami przejeżdżały zagraniczne limuzyny (w czasie targów byliśmy przyzwyczajeni do tego widoku), siedzący w nich faceci przez okna wystawiali aparaty fotograficzne i pstrykali, pstrykali bez końca.
Chyba nie obejmiesz pan całej kolejki, jeszcze my! – baby próbowały zmieścić się w zasięgu wystawionych obiektywów.
Od rynku słychać było głuchy stukot. Wierzbięcice nosiły wtedy nazwę Gwardii Ludowej. Środkiem jezdni po szynach tramwajowych szli robotnicy.
Miałam tylko czternaście lat, ale dobrze pamiętam szary tłum w drelichach, wyblakłe, nieruchome oczy tępo zerkające spod połamanych daszków czapek, beretów z „antenką”, doskonale słyszę hałas drewnianych chodaków dudniących po bruku.
To byli ci „od Ceglorza”, właśnie oni nie umieli już czekać.
Pełne zamieszania i niepewności popołudnie. Byłam w kościele na Rynku Wileckim. Pamiętam półmrok, pełno ludzi w ławkach na dziwacznym o tej porze nabożeństwie. Wszyscy rozumieli dobrze o co chodzi, niepewne słowa księdza prowadzącego modlitwę „za ginących braci…” brzmiały niesamowicie przy akompaniamencie dalekich strzałów. Na Jeżycach trwała regularna walka przed budynkiem Urzędu Bezpieczeństwa na Kochanowskiego.
Byłam smarkata, ale nawet mnie udzielił się podniosły nastrój powtarzanej szeptem Litanii Loretańskiej. Ludzie wchodzili do Kościoła, wychodzili, nikt o nic nie pytał, zniewoleni peerelowskim „zamordyzmem”, przerażeni głuchym hukiem wystrzałów po prostu się modlili.
Nawet w domu, na Czajczej, mówiliśmy szeptem tego wieczoru.
Tatuch „maltretował” radio szukając Wolnej Europy. Wszyscy wiedzieli już, że demonstrujący tłum po dojściu do ulicy Dąbrowskiego zerwał urządzenia zagłuszające odbiór radiowy z potężnego budynku Ubezpieczalni. Udało mi się podsłyszeć opowiadanie Tatucha, który pracował wtedy w Urzędzie Telekomunikacji z siedzibą na Poczcie Głównej przy ul. 23 lutego.
O pracy oczywiście nikt wtedy nie myślał, wszyscy leżeli w oknach wychodzących na Plac Wielkopolski. Demonstrujący maszerowali alejami Marcinkowskiego, śpiewali Rotę. Tatuch z przejęciem opowiadał o podniosłym nastroju, który udzielał się wszystkim.
Wtedy kilkunastu młodych mężczyzn wpadło do pomieszczeń centrali telefonicznej i przyniesionymi drągami zaczęli demolować urządzenia telekomunikacyjne. Podenerwowani pracownicy centrali szybko przywołali ich do porządku i jak mówił Tatuch: skończyło się tylko na życzliwej perswazji.
– „Przecież to nasze, nie trzeba niszczyć!”
Demonstrujący posłusznie opuścili pomieszczenia nawołując pracowników do przyłączenia się do nich.
– Chodźcie z nami – krzyczał tłum zalewający plac Wielkopolski.
Kierowali się w stronę więzienia na Młyńskiej i ponurego kompleksu budynków Sądu Wojewódzkiego. Tatuch musiał dołączyć do tego tłumu, bo pamiętam, jak opisywał stosy akt, które fruwały, wyrzucane z okien sądowych.
Fala protestujących dotarła już do więzienia, Tatuch mówił o kilku mężczyznach, którzy przemykali się pod ścianami budynków aresztu na Młyńskiej w kierunku odwrotnym do maszerującej demonstracji. Nikt już nie panował nad wydarzeniami.
Odgłosy śpiewu, hałas, potęgujące się wrzaski, ogólny bałagan…
Tatuch wrócił do domu późno, spłoszyły go chyba dopiero regularne strzały i odgłosy szturmu na więzienie przy Młyńskiej.
Nie wszystko dobrze pamiętam. Niektóre fakty się mylą, ale nie uciekło mi nic z podniecenia tamtych chwil, tajemniczego patosu, nastroju, który udzielał się wszystkim świadkom tego czerwca, nawet tym, którzy nosili „krótkie majtki”…
Pamiętam, że ogarnięta ogólną gorączką dotarłam w pamiętny czwartek aż do opery – uciekłam na Wildę, kiedy słychać było dookoła, że na Dąbrowskiego puścili gazy łzawiące.
To musiało być niebezpieczne miejsce, u zbiegu Mostu Teatralnego i prostej już trasy na Jeżyce stał pierwszy czołg.
Tatuch kursował jeszcze po mieście jako jeden z poznańskich gapiów. Na moście dworcowym spotkał gromadę rozwścieczonych ludzi goniących jakiegoś obszarpanego nieszczęśnika. Uciekał po schodach w dół na plac przed Dworcem Głównym. Co chwila dopadali go ścigający mężczyźni. Słychać było wrzaski o „kacie z UB”. Potykając się wpadł do obrzydliwych pomieszczeń ubikacji dworcowych.
Rozjuszona gromada z kijami wykończyła go w tych śmierdzących zasikanych norach. W gazecie znaleźliśmy potem jego nazwisko. Kapral Istebny – funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa – bestialsko zamordowany – to był napis na jednym z nagrobków w kwaterze obrońców komuny na Cytadeli.
Właśnie tam nad grobami takich „bohaterów” premier Józef Cyrankiewicz wypowiedział pamiętne słowa o „ręce wymierzonej przeciwko ludowej władzy, którą ta władza postara się odrąbać.”
Długo potem jeszcze na Moście Dworcowym widziałam milicjantów (zawsze po dwóch) maszerujących z automatami skierowanym w dół. Poznaniacy przyzwyczaili się do tego widoku, to był wtedy „normalny” obraz poznańskiej ulicy.
Na plantach przy Dolinie naprzeciwko naszego okna wychodzącego na Czajczą była piaskownica, kępki krzaków i parkowe ławki. Po czerwcowych zamieszkach kręcili się tam też milicjanci.
Zenuch Ratajczak przyniósł tajemniczą wiadomość, że milicjanci znaleźli tam ukryty karabin – sąsiadki powtarzały to szeptem na schodach. Wszyscy rozmawiali jakoś dziwnie nieśmiało, tajemniczo – a może tylko tak mi się wydawało?
Była godzina policyjna – a jakże! Polskie radio mówiło o „przestojach w pracy”, o „wybrykach chuligańskich” na ulicach Poznania. Tatuch męczył radio „Tatra” szukając Wolnej Europy, my plątałyśmy się między dorosłymi – wszystko było wtedy ważniejsze od naszych spraw.
* * *
Który to był dzień – nie pamiętam. Razem z Mirą Brylczak – moją sąsiadką ze szkolnej ławki, dotarłyśmy na plac przed Zamkiem przy ulicy Armii Czerwonej (Św. Marcin). Tłumy podekscytowanych poznaniaków zapełniały już plac przed Collegium Minus.
Przeciskałyśmy się uparcie nie wiem po co, aż do zamkowych schodów. Pierwszy i jedyny raz w życiu brałam udział w takim wiecu. Zebrani oczekiwali na przybycie zapowiadanego mediatora – wysłannika rządu.
To był jakiś generał. Stałam w ścisku na schodach, dosłownie między nogami demonstrantów. Nikt nie zwracał na nas uwagi, dookoła krzyki, przepychanki. Generał mówił, tłumaczył – ludzie mu przerywali, pytali – nie dowierzali, że zastraszeni całe życie przez komunę mogą po partnersku rozmawiać z przedstawicielem władzy.
Byłam smarkata, ale czułam, że jestem świadkiem czegoś wielkiego, ba, nie bardzo rozumiałam słowa generała, ale pamiętam, że w całej rozciągłości przemawiały do mnie jego argumenty.
Generał był mały i niepozorny, bardzo zręcznie rozmawiał z tłumem i wydawał mi się wyjątkowo sympatyczny.
Straciłam zupełnie poczucie czasu. Było późno, a może przypomniało mi się, że w domu nikt nie wie, gdzie jestem.
Z trudem przepychałyśmy się z Mirą przez tłumy. Do domu wróciłyśmy tramwajem rozgorączkowane ogólnie panująca euforią – nikt nie próbował nawet płacić za bilety. Na przystanku przy Rynku Wileckim czekał na mnie zdenerwowany Tatuch. Dostało mi się trochę, ale tak naprawdę czułam, że się na mnie nie gniewa i że właśnie on podziela moje podniecenie i chęć prawdziwego uczestnictwa w wielkich sprawach, których nie rozumiałam, ale które podarował mi tamten czas.
Krótko po pacyfikacji miasta rozpoczęły się pokazowe procesy poznańskich „chuliganów”.
Słuchałam z Tatuchem długich transmisji radiowych z tych procesów. Z dość dziwnymi dla mojej płci i wieku zainteresowaniem śledziłam wszystko dokładnie. Utkwiło mi w pamięci często powtarzające się nazwisko „Kulas” – prowodyra czerwcowych ekscesów w Poznaniu.
Obrońcy najczęściej wyznaczani byli „z urzędu”, ale Tatuch z przejęciem wymieniał tych, którzy społecznie i z zapałem bronili oskarżonych.
Słuchałam z wypiekami pełnych zaangażowania i emocji przemówień mecenasa Hejmowskiego. Nie pamiętam jakie zapadały wyroki, na pewno bardzo surowe – bo przecież władza ludowa musiała bezwzględnie „odrąbać tę rękę” podniesioną rozpaczliwie przeciwko niej.
A w niedzielę, po wypadkach tłumy poznaniaków wyruszyły na „spacer” po mieście.
Poszłyśmy z Tatuchem na Most Teatralny. Pierwszy raz w życiu widziałam wtedy z bliska prawdziwy czołg stojący u wylotu ulicy Dąbrowskiego. Dotarliśmy też na ulicę Kochanowskiego, gdzie mieścił się miejski posterunek Urzędu Bezpieczeństwa. Budynek wyglądał jak po wojnie. Nie można było podejść blisko – milicja pilnowała terenu, ale i tak doskonale widać było bałagan dookoła: stosy kamieni, powyrywana kostka brukowa i to co mi szczególnie utkwiło w pamięci. Budynek bezpieki był biały – ale cała fasada była osmalona dymem, rozbite szyby w oknach, wyraźne ślady butelek z benzyną, koszmarne dziury w tynku po regularnym szturmie, którym demonstranci próbowali wykurzyć ubeków z budynku.
To właśnie tam zginał Romek Strzałkowski, kiedy z okien siedziby UB padały już regularne strzały. Do najbliższego szpitala Raszei przy ulicy Poznańskiej (wiele lat później rodziłam tam Grzesia) zwożono rannych i zabitych. Kilka przecznic dalej jest dzisiaj ulica Romka Strzałkowskiego – najmłodszej ofiary poznańskiego czerwca.
Dzisiaj czytam w gazecie krótkie rocznicowe wzmianki, patetyczne opisy zdarzeń, którymi żyła kiedyś cała Polska.
Wyobrażam sobie strach i zdenerwowanie Mamy, która nie wiedziała gdzie jestem, a słyszała dobrze echa strzałów dochodzące ze śródmieścia. Pewnie powinnam wtedy siedzieć w domu, ale nie było siły, która zatrzymałaby mnie na miejscu, kiedy tam moje miasto próbowało „poderwać się z kolan”.
I dzisiaj myślę z naiwną dumą, że właśnie dlatego to chociaż trochę był mój Poznań
i mój czerwiec…