Są lata 50-te. Mieszkam na ulicy kiedyś Wybickiego, a obecnie Drukarskiej. Za „pierwszych” Niemców, czyli Prusaków, mojej ulicy nie było wcale, zaś za „drugich”, tych gorszych, brunatnych, nosiła nazwę Froebelstrasse, od nazwiska Friedricha Froebela, XVIII-wiecznego niemieckiego architekta, miłośnika przyrody, a nade wszystko pedagoga, twórcy wychowania przedszkolnego z głośnymi ogródkami przedszkolnymi, czyli tzw. „freblówkami”. Ponieważ ulica była dość mało znacząca, a szkoły na dzisiejszej Prądzyńskiego już stały, zdecydowano się nadać jej imię tego niezbyt szanowanego w kraju zbrodniczego militaryzmu humanisty. Nie muszę się zatem wstydzić się mojej ulicy również za nazwę w tamtych czasach. Po wojnie powrócił co prawda Józef Wybicki, by po kilku latach, w czasach natężonej stalinizacji, ustąpić miejsca nazwie bardziej proletariackiej. Ponieważ były tutaj tylko dwa większe zakłady produkcyjne – drukarnia i stolarnia – a nazwa „Stolarska” była już zajęta, pozostało jedynie nazwać ulicę „Drukarską”. Cóż z tego, że drukarnia nie drukowała książek czy czasopism lecz jedynie papierki do cukierków, wszak nie można było tolerować patrona, który miał na sumieniu słowa „co nam obca moc wydarła, szablą odbijemy”. Ale nadejdzie rok 1956 i Wybicki do nas powróci.
Tymczasem bawimy się głównie na podwórku, które dzięki posiadaniu czterech przelotowych wejść daje duże możliwości zabaw. Bawimy się głównie w wojnę, partyzantów, powstanie – wtedy szeroko wykorzystujemy piwnice, w których często można spotkać wykopconą świeczką powstańczą „kotwiczkę”, bawimy się też w „policjantów i złodziei”. Gramy także w palanta, kraje, „mamo, mamo ile kroków?”, knypa czyli noża i sztekla, ale o piłce nie ma mowy. Z doświadczenia wiemy, że prędzej czy później dojdzie do awantury, kiedy pójdzie jakaś szyba. Żeby sobie w miarę spokojnie pograć udajemy się zatem całą paczką, ulicą Krzyżową, na Łęgi Dębińskie, nazywane przez nas po prostu „łąką”. Wychodzimy na główną ulicę, która w swej historii zdążyła mieć kilka nazw: Kronzprinzenstrasse, Górna Wilda, Schwabenstrasse, Daszyńskiego, Dzierżyńskiego i znowu Górna Wilda, przechodzimy na drugą stronę obok kiosku „Równości”. Idziemy obok firmy spedycyjnej p. Jarosława Sarny (kilka rolwag i kilka par wspaniałych perszeronów), dalej obok sklepu „U Wojtka”, do którego zachodziło się po zakupy „spożywki”, a dzieciaki wysyłane były najczęściej po świece, bowiem regularnie, na kilka godzin, wyłączano nam prąd i bywało, że świece kończyły się w najmniej odpowiednim momencie; ale również by skorzystać ze znajdującej się w piwnicy katorżniczej machiny zwanej maglem. Ktoś z dorosłych nawijał na drewniane wałki, a później odwijał, głównie odzież pościelową po praniu, a młody katorżnik monotonnie kręcił wielką korbą, wprawiającą w dwukierunkowy ruch drewnianą skrzynię wypełnioną kamieniami. Ale wyjdźmy już z tej przepojonej zapachem kiszonej kapusty piwnicy.
Jesteśmy na ul. Krzyżowej. Również tak – Kreuzstrasse – nazywała się ona za Prusaków, ale hitlerowcom nazwa się nie spodobała i po usunięciu krzyża przy dolnej Wildzie zmienili ją na Heinrich-von-Treitschke-strasse. Był to pruski historyk, wielbiciel Bismarcka i pruskiego militaryzmu, zatem uznano, że jest to postać odpowiednia, by łączyć Schwabenstrasse z Bambergerstrasse, jak nazwano Górną i Dolną Wildę.
Na szczęście minęło pięć lat i powróciły polskie nazwy. Nikt już nie pamięta, że Krzyżowa łączyła ulice Szwabską z Bamberską. Nazwa ulicy wzięła się od krzyża, który stał tutaj od kilkuset lat, na Dolnej Wildzie, tuż przy końcu Krzyżowej, owiany grozą i kiedyś najczęściej omijany dużym łukiem. Było to bowiem miejsce ostatniej modlitwy skazanych na śmierć przez powieszenie na pobliskiej szubienicy (tam, gdzie dziś stoi kapliczka) różnego autoramentu nieszczęśników – tak łotrzyków, jak i niewinnie oskarżonych pechowców. Wystarczało czasem oskarżenie przez zawistnego sąsiada o uprawianie czarów czy konszachty z diabłem, by zawisnąć na tej szubienicy. Wieszano również kobiety, które jeśli nie miały szczęścia i nie utonęły podczas pławienia w pobliskej Warcie, tutaj kończyły swą ziemską wędrówkę… Musiało zatem paść sporo gorzkich słów pod tym krzyżem przy Krzyżowej.
Zwłoki, i to nieraz czterech osób na raz, wisiały aż do rozkładu, po czym kości wrzucano do pobliskiej, głębokiej studni, która pewnie gdzieś tam ciągle jest. Można wyobrazić sobie upiorny wygląd tego zakątka, z ptakami drapieżnymi i okropnym odorem. Jako miejsce kaźni szubienica miejska działała przez kilkaset lat i została zamknięta dopiero w połowie XIX wieku. Czy wtedy zła opinia miejsca przeklętego opuściła to miejsce? Niestety, chyba nie. Przenieśmy się teraz w przyszłość. Jest sierpień 2000r. Z pobliskiej pływalni na „Chwiałce” spiesznie wychodzi grupa nastolatek. Zmusza je do tego pogarszająca się pogoda – nadciągająca burza. Kiedy są już przy Krzyżowej, jedna z nich wybiega do przodu. Kiedy jest w pobliżu krzyża, ten łamie się pod naporem wiatru i spada na dziewczynę, ciężko ją raniąc. Szesnastolatka, mimo udzielonej szybko pomocy, umiera w szpitalu. Zły omen tego miejsca zdawał się trwać…
Porzućmy jednak te smętne historie – wszak mamy po kilka, a najwyżej po kilkanaście lat, bo są właśnie lata pięćdziesiąte. Jeśli jest akurat zima, to przyszliśmy na Krzyżową z saneczkami. Tak przed, jak i po wojnie, prawa strona ulicy, patrząc w kierunku Dolnej Wildy, była całkowicie niezabudowana, a ogrodzenie szpitala ortopedycznego było dość daleko od jezdni. Był więc kilkudziesięciometrowy pas działek pod zabudowę, a dalej równie szeroki pas ogrodnictwa p. Smarzaka. Zarówno na działkach pod zabudowę, jak i w różnych innych wolnych miejscach na Wildzie, powstawały spontanicznie prowizoryczne ogródki, na których okoliczni mieszkańcy usiłowali coś tam sobie wyhodować – jakieś marchewki, pietruszki czy kalarepki, byle choć trochę nie dać się biedzie.
Tak więc, mimo, że dozorcy mieli obowiązek zgarniania śniegu w okolicach powierzonych im posesji, to przy rzadkiej zabudowie ulica i tak była zawalona śniegiem, zwłaszcza, że zimy bywały srogie. Nie przeszkadzały zatem „kocie łby” na jezdni, bowiem w krótkim czasie udawało się „ujeździć” wspaniałą, długą zjeżdżalnię. Po dość długiej jeździe wypadaliśmy z rozpędem tuż obok krzyża – i co, nie było wypadków? A no nie, bowiem Dolna Wilda była wówczas zwykłą piaszczystą, polną drogą, którą prawie nic nie jeździło, zwłaszcza zimą. Transport był wówczas na ogół konny i kto by ryzykował przejazd tą zawaloną śniegiem ulicę? Kto miał łyżwy „na kluczyk” i zacięcie sportowe szedł dalej, gdzie funkcję lodowiska pełnił stawek. Mnie jakoś nie udało się opanować tej sztuki.
W domu pod nr 2 znajdował się Komisariat MO, ten rozbrojony w Czerwcu 1956r. Nad komisariatem, na piętrze, mieszkał mój szkolny kolega, Jurek Matela. który w przyszłości będzie dyrektorem Zespołu Szkól Budowlanych. Był on, w przeciwieństwie do mnie, wspaniałym matematykiem, bywało zatem, że pod srogim okiem lokatorów z parteru, przychodziłem tutaj z lekcyjnymi potrzebami. Natomiast dom pod 5-tką był przed wojną własnością lekarza, p. Kazimierza Brodniewicza. Po wojnie domu już nie odzyskał lecz pamiętam jeszcze białą tablicę Doktora na Górnej Wildzie bodaj 50, gdzie mieszkał i przyjmował pacjentów. Był on w moim dzieciństwie trochę reliktem dawnych czasów – pełnił z poświęceniem funkcję lekarza rodzinnego i niejako pogotowia, nie zdzierając przy tym wygórowanych opłat. Jak zachodziła konieczność Doktor był gotów służyć o każdej porze dnia i nocy. Słyszało się czasem: „Jesteś naprawdę chory, to nie żarty, trzeba wołać Brodniewicza!”.
Latem „łąka” stawała się uniwersalnym miejscem wszelakich zabaw i przygód. W zależności co się akurat czytało, była to preria amerykańska, dżungla afrykańska dla Tarzanów albo bohaterów Verne’a, obóz partyzantów, a najczęściej, obok elektrowni, obleganym boiskiem piłkarskim. Ukosem przez łąkę, od Krzyżowej do Drogi Dębińskiej, do miejsca gdzie i dzisiaj wychodzi droga z parku przy ogródkach działkowych, szła wydeptana ścieżka, prowadząca do istniejącego tutaj przed wojną ogródka z muzyczką, tańcami i napitkami, o dźwięcznej nazwie „Nowa Wenecja”. Przy Drodze Dębińskiej takich ogródków było kilka, o równie dźwięcznych nazwach, jak: „San Domingo”, „Dom Szwajcarski”, ”Nowa Ameryka”, czy „Syberia”. Nasi dziadkowie widać lubili sobie pohasać… Po wojnie te knajpki pod chmurką już nie wróciły, odeszły również dwa ostatnie gospodarstwa rolne jakie pamiętam. Jedno było za elektrownią, w miejscu dzisiejszego wybiegu dla psów i wypasało na łące kilka krów, drugie zaś w okolicach szerokiego zjazdu z Drogi Dębińskiej do Parku Jana Pawła II. Kiedy prostowano ul Jerzego (dzisiaj Żelazka) i wyrównywano poziom ulicy, stojącą tam chałupę prawie zasypano śmieciami. Wreszcie uparty chłop wyprowadził się, a my mieliśmy okazję spróbować „polowego” jadła, tj. nadpalonych, podkradzionych ziemniaków, wrzuconych do ogniska.
Gdybyśmy od tej zagrody zawrócili do domu, to najpierw napotkalibyśmy szeregi kilku wałów przeciwczołgowych, a na narożniku, przy Jerzego, przez kilka lat duży, ogrodzony plac pełen rozmaitych pojazdów z demobilu. Dzisiaj to byłby raj dla różnego rodzaju kolekcjonerów! Mój ojciec, zawodowy szofer, od pilnującego strażnika wyhandlował mały reflektorek, tzw. „szperacz”, płacąc za niego paczką papierosów. Ojciec miał zamiar podczas nocnych podróży zapolować na zające, których wówczas było zatrzęsienie, a tymczasem w domu bywało, że nie było co do garnka włożyć. Jechał zatem blisko skraju szosy i czekał, aż oślepiony szarak wyskoczy i uderzy w auto. W tym starciu zająca z ciężarówką ten pierwszy wyglądał nader żałośnie i kiedy ojciec przyniósł pierwsze trofeum był to futrzany woreczek napełniony krwawymi wnętrznościami i połamanymi kośćmi. Mimo biedy mama odmówiła współpracy w tej materii i reflektorek okazał się być sprzętem jednorazowego użytku.
Powoli, niepostrzeżenie, starych aut ubywało, aż zniknęły zupełnie. Dzisiaj byłby to raj dla kolekcjonerów i miłośników militariów. Na tym miejscu kilkakrotnie koczowali Cyganie, choć na ogół częściej obozowali oni w okolicach wiaduktu nad Drogą Dębińską, tuż przed Ogródkami Działkowymi „Bielniki”. Kawałek starorzecza Warty zwany potocznie „Starą Wartą” dostarczał czyściutkiej wody (żyły w niej raki!) tak dla ludzi, jak i koni. Natomiast ci z narożnika Dolnej Wildy i Żelazka korzystali z wody z naszego stawku. Wieczorami ten barwny ludek biesiadował przy ognisku, śpiewał w nieznanym nam języku tęskne pieśni i co tu mówić – popijał. W dzień natomiast kobiety rozpływały się po mieście, można było je zobaczyć w różnych miejscach, a na ogół przy Dworcu Autobusowym, gdzie usiłowały nakłonić przechodniów do skorzystania z mętnych wróżb. Mężczyżni natomiast na tym samym ognisku dokonywali tajemniczych czynności pozwalających uzyskać nową, cynkową powierzchnię na kotłach, dostarczonych z pobliskiego „Ceglarza”.Ponoć tylko oni znali tę technologię i jej zazdrośnie strzegli. Zaprzyjaźniłem się z młodym Cyganem, który przez kilka miesięcy chodził do naszej klasy, do szkoły nr 39. Chłopak był trochę zapóźniony, ale że był grzeczny i miły, nauczyciele starali się jaknajwięcej mu do łepetyny napakować. Odwiedziłem nawet jego wóz mieszkalny, pełny kolorowych kwiatków z bibułki, wzorzystych materiałów na posłanianiach, z „perskim” dywanem na podłodze i kolorowymi świętymi obrazami na ścianach. Byłem zachwycony, tak właśnie wyobrażałem sobie wówczas atrakcyjne wnętrze. Ponieważ włosy rosły mi do przodu, ja zaś usiłowałem czesać się, wzorem ojca, pod górę, nosiłem zatem wtedy fryzurę „na wściekłego jeża”. Mój cygański przyjaciel postanowił mi pomóc i użyczył mi brylantyny – takiej perfumowanej oliwy czy innego tłuszczu, modnej wtedy wśród Cyganów i nadającej ich włosom tłustego połysku. Można sobie wyobrazić reakcję rodziny, kiedy wróciłem do domu z tym razem „tłustym jeżem” na głowie. Pewnego dnia Cyganie zwinęli swój obóz i odjechali w siną dal. Nigdy więcej nie widziałem już mego cygańskiego kolegi – mam jedynie nadzieję, że jego tabor dotarł do krainy cygańskiej szczęśliwości.
Byłoby rzeczą niewybaczalną, gdybym na koniec, choć pokrótce nie wspomniał o największym, wręcz historycznym wydarzeniu, jakie miało miejsce na „łące”. Otóż w 1983 roku miala odbyć się pielgrzymka papieża Jana Pawła II do ojczyzny, w tym do Poznania. Ówczesne władze zachodziły w głowę jak tu znaczenie i wydżwięk tej wizyty pomniejszyć, po pierwsze więc nie zgodzono się na spotkanie i mszę św. w centrum miasta. Znaleziono zatem duży, zaniedbany plac na Wildzie, porośnięty nielicznymi drzewami i krzakami, a więc Łęgi Dębińskie. Wkopano tutaj mnóstwo drewnianych pali, między którymi umieszczono ogrodzenie z belek, tworząc kilka stref. Całość wyglądała coś jak corral na Dzikim Zachodzie. W dniu spotkania napłynęły na Łęgi nieprzebrane tłumy – oblicza się, że około miliona wiernych. Nie sposób opisać podniosłej atmosfery uroczystości, dość powiedzieć, że obyło się bez burd, przepychanek i wypadków. Dzisiaj w miejscu tamtego ołtarza polowego stoi przy ul. ks.Żelazka, niedaleko pływalni „Chwiałka”, duży, biały krzyż. „Łąka” też już nie jest do poznania, znajduje się bowiem tutaj piękny i lubiany park im. Jana Pawła II.
Obeszliśmy całą naszą łąkę wzdłuż i wszerz, w czasie i przestrzeni. Czas wracać do codzienności.
Tekst: Andrzej Adamkiewicz
Andrzej Adamkiewicz jest dawnym mieszkańcem Wildy i jednym z laureatów naszego konkursu na wspomnienia dotyczące wydarzeń Czerwca 1956r.